W czwartkowy wieczór – a w zasadzie już w czwartkową noc – trudno było zebrać myśli nam wszystkim. Nam, dziennikarzom, którzy już w trakcie meczu z Finlandią pisali pochwały dla Jeremy’ego Sochana, czy A.J. Slaughtera. A przy okazji zastanawiali się, jak reprezentacja Polski mogłaby zaskoczyć reprezentację Hiszpanii, która czekała na nas w półfinale turnieju kwalifikacyjnego w Walencji.
Także kibicom, którzy cały mecz przekrzykiwali fanów z Finlandii, skandując nazwiska polskich koszykarzy. Którzy w czwartej kwarcie dodawali im otuchy, śpiewając: „Gramy u siebie” oraz „Gramy do końca”. I którzy z początku umawiali się na wspólne świętowanie, aby potem mówić między sobą: jakoś nie ma klimatu…
Ale także zszokowanym koszykarzom. To, co wydarzyło się tego wieczora w „La Fontecie”, będzie z nimi zapewne do końca kariery. Z Finlandią prowadzili już 15 punktami, ale na końcu to wszystko roztrwonili. W dramatyczny, niechlubny, brzydki sposób. Wszyscy do ostatniej akcji i ostatniej sekundy łudziliśmy się, że ten mecz wygramy. Nawet gdy 18 sekund przed końcem Finowie po rzutach wolnych Alexandra Madsena wyszli na prowadzenie 89:88.
Ale przecież my mieliśmy jeszcze dużo czasu, by wyjść na prowadzenie, by zwyciężyć, by to wyrwać! „Wygrać choćby jednym i zapomnieć” – pisałem do przyjaciela jeszcze przed spotkaniem.
Tak, pragnąłem wygranej jednym punktem, byle wciąż śnić o igrzyskach. Nikt by nie miał żalu o dodatkowe emocje, wszak liczył się cel nadrzędny – walka o bilety do Paryża. A czy wygrana z Finlandią jednym czy dwudziestoma? To było kompletnie bez różnicy.
Ale nasza ostatnia akcja była nieudana. Po prostu, zwyczajnie. Mateusz Ponitka spudłował swój rzut. Sędziowie zadecydowali, że nie był faulowany, choć sytuacja była kontrowersyjna. Arbitrzy szybko zresztą zbiegli z parkietu, bo coś próbował jeszcze u nich ugrać Igor Milicić. Nie miał na to najmniejszych szans. To był koniec. Nagle wszyscy na trybunie prasowej zamilkliśmy. I nie chodzi o to, że nie pojedziemy na igrzyska. Chodzi o styl, w jakim żegnamy się z turniejem w Walencji.
Styl tragiczny, łamiący serca kibicom, odbierający nam poczucie, że zmierzamy w dobrym dla polskiej koszykówki kierunku. Choć to oczywiście analiza na gorąco. Może nie jest tak źle. Ale teraz boli. I to bardzo. Po meczu koszykarze nie byli skorzy do rozmów. Przez strefę mieszaną niemal przebiegli, z dziennikarzami rozmawiał tylko kapitan Mateusz Ponitka.
On razem z Igorem Miliciciem usiadł również za stołem już w trakcie oficjalnej części konferencji prasowej. Milicić długo milczał. Ponitka miał spuszczoną głowę, nerwowo uderzał palcami o blat. Ale porażkę wziął na klatę. – Ja nie unikam trudnych pytań – mówił. – Walczyliśmy, daliśmy z siebie wszystko, ale na koniec dnia przegrywamy jednym punktem – powiedział.
– Co się stało? W ostatnich czterech minutach odpalił nagle Madsen, który wcześniej niewiele dawał, aż nagle trafił trzy trójki. A ostatnie dwie minuty każdego spotkania to loteria – dodawał nasz kapitan. Milicić miał trudności, by zachować spokój, koncentrację. Miał pretensje do sędziów.
– Nie mówię, że przegraliśmy przez nich, ale w końcówce nie odgwizdali nam takiego samego faulu, który odgwizdali po drugiej stronie parkietu. Nienawidzę tego mówić, ale sędziowie wpłynęli na grę – tłumaczył.
Gdy spytałem Mateusza Ponitkę, czy widzi siebie walczącego o igrzyska w 2028 roku, odpowiedział: – Będę miał wtedy 35 lat… Zobaczymy. Jeśli zdrowie pozwoli. Jeśli żona nie będzie miała nic przeciwko. Ale jest jeszcze mnóstwo czasu, wiele się może zmienić – dodał.
I miał rację: wiele może, musi się zmienić. Czekają nas trudne miesiące, decyzje, czy rozstania. W niedzielę w nocy nikt nie miał w „La Fontecie” nastroju na dłuższe rozmowy. Na analizy przyjdzie czas. Mieliśmy śnić o igrzyskach, ale zamiast tego kadra zafundowała nam koszmar. Koszmar, po którym długo jeszcze będziemy leczyć kaca.